Ostatni dzień w Hong Kongu, padało od rana. Dokładnie w południe zdałem swój pokój w hostelu. Uff, tanie miejsce noclegowe i właściwie nic więcej. Zostawiłem bagaże w Hindusa i poszedłem po raz ostatni zobaczyć Victoria Harbour, przeszedłem po Tsim Sha Tsui i stwierdziłem, że przez ten deszcz to lepiej będzie jak pojadę od razu na lotnisko. Nowy Hong Kong International Airport jest po prostu olbrzymi, ale wszystko ładne i pięknie opisane, że trudno się zgubić. Kilka godzin oczekiwania na lot do Amsterdamu minęło mi dość szybko, trochę posiedziałem na Internecie, który na lotnisku jest całkiem za free (nie to co w Europie, gdzie wszędzie są płatne hotspoty), wydałem resztę kasy z Octopus Card na mały posiłek, pofociłem trochę lotnisko i odlatujące samoloty (ta kiepska pogoda!!!). Odprawiłem się w komputerowym kiosku, zdałem bagaź, kontrola bezpieczeństwa, ostatnia wbita pieczątka do paszportu i mogę wracać. Lot mija mi szybko, od razu po starcie jem posiłek, wybieram kanał Classic Rock w dostępnym na pokładzie radiu, leci akurat Van Halen "Ain't Talking 'bout love" a potem Guns 'n' Roses. Jak miło. Przespałem jakieś 7 godzin podczas lotu, dobrze mi to zrobiło. Kolejny posiłek, zobaczyłem jeszcze Slumdog Millionare i Jasia Fasolę na pokładowej telewizorni, wylądowałem o czasie w Asmterdamie. Chwila przerwy, sprawdzam mój kolejny lot do Edynburga - bramka D6. Mały spacerek po terminalu, znów kontrola bagażu i odprawa na lot powrotny do Edynburga. Tym razem lecę niewielkim Fokkerem 90, na pokładzie dostaję pyszną kanapkę. Mam chwilkę czasu by napisać ten tekst, ląduje za jakieś pół godziny. Za niedługo będę na szkockiej ziemi. Jeszcze tylko obrobić zdjęcia z wczorajszego/dzisiejszego dnia i wrzucę to co teraz wyszło ze w klawiaturę.
Było zajebiście i tyle, Hong Kong po prostu wymiata :-)
Dziękuję wszystkim, którzy poświęcili swój czas i czytali notki, które tutaj wstawiłem. Dzięki wielkie, to jest ostatni wpis.
poniedziałek, 27 kwietnia 2009
sobota, 25 kwietnia 2009
Dzień czternasty
Pada od samego rana i nie chce przestać. prawie przy każdym wejściu do sklepów przy centrach specjalne worki albo wiadra na parasole, w metrze komunikaty ostrzegawcze, że może być ślisko na schodach itp. Pochodziłem trochę dzisiaj jeszcze raz po Kowloon, przeszedłem ulicami wokół starego lotniska na Kai Tak, nie za wiele z niego zostało, czas robi swoje. W większości teren jest ogrodzony, jest kilka dzikich parkingów samochodowych, cały czas jeżdżą betoniary i spychacze, więc coś się dzieje, najpewniej powstaną tu kolejne mieszkania-wieżowce. Nadal funkcjonuje niewielki Hong Kong Aviation Club z helikopterami na na terenie klubu. Fragment pasa RWY13, nieczynny i niszczejący budynek cargo, część płyty postojowej, rozebrane drogi zjazdowe i dojazdowe do nieistniejącego terminalu - tyle udało się rozpoznać, porównując do tego, co znalazłem w sieci. Szkoda, że nie dało się pochodzić po resztkach pasa, wszędzie ogrodzenia i tabliczki informujące, że teren jest własnością rządu.
Pochodziłem jeszcze trochę po tej okolicy, idąc do MTR trafiłem do centrum handlowego, gdzie zahaczyłem o sklep muzyczny Tommy Lee, w centrum odbywał się jakiś festiwal dla Oxfam w celach charytatywnych, pooglądałem i posłuchałem trochę miejscowych, jak u nich z muzyką. Byłem w salonie gier, masa dzieciaków i same automaty. Najbardziej podobał mi się stół do symulacji wyścigów konnych z biegającymi małymi ruszającymi się miniaturkami. Ach strach pomyśleć, co dzieciaki mają w Japonii.
Wróciłem MTR z Kowloon Bay na Tsim Sha Tsui, zrobiłem odprawę on-line na loty powrotne. Nie mam drukarki, mam nadzieję, że na lotnisku jakoś wydrukuję kartę pokładową, według strony KLM taka możliwość istnieje. Odprawić można też się na jedej z dwóch stacji MTR - Hong Kong Station oraz Hung Hom. Nie skorzystałem z tej opcji, ponoć jest to bardzo wygodne.
Obejrzałem kwalifikacje F1, przed godziną 20 udałem się na Avenue of Stars, aby zobaczyć symfonię świateł, tym razem od strony Kowloon. Z tej strony wygląda to o wiele ciekawiej, niż z Victoira Peak, bo wszystko mruga i świeci w rytm muzyki. Deszcz nie przestraszył turystów, których było kilkaset. Wracając do Chungking Mansion sprawdziłem przystanki, skąd busem A21 pojadę jutro wieczorem z Nathan Road na lotnisko. Podróż o nazwie Hong Kong powoli dobiega końca.
Pochodziłem jeszcze trochę po tej okolicy, idąc do MTR trafiłem do centrum handlowego, gdzie zahaczyłem o sklep muzyczny Tommy Lee, w centrum odbywał się jakiś festiwal dla Oxfam w celach charytatywnych, pooglądałem i posłuchałem trochę miejscowych, jak u nich z muzyką. Byłem w salonie gier, masa dzieciaków i same automaty. Najbardziej podobał mi się stół do symulacji wyścigów konnych z biegającymi małymi ruszającymi się miniaturkami. Ach strach pomyśleć, co dzieciaki mają w Japonii.
Wróciłem MTR z Kowloon Bay na Tsim Sha Tsui, zrobiłem odprawę on-line na loty powrotne. Nie mam drukarki, mam nadzieję, że na lotnisku jakoś wydrukuję kartę pokładową, według strony KLM taka możliwość istnieje. Odprawić można też się na jedej z dwóch stacji MTR - Hong Kong Station oraz Hung Hom. Nie skorzystałem z tej opcji, ponoć jest to bardzo wygodne.
Obejrzałem kwalifikacje F1, przed godziną 20 udałem się na Avenue of Stars, aby zobaczyć symfonię świateł, tym razem od strony Kowloon. Z tej strony wygląda to o wiele ciekawiej, niż z Victoira Peak, bo wszystko mruga i świeci w rytm muzyki. Deszcz nie przestraszył turystów, których było kilkaset. Wracając do Chungking Mansion sprawdziłem przystanki, skąd busem A21 pojadę jutro wieczorem z Nathan Road na lotnisko. Podróż o nazwie Hong Kong powoli dobiega końca.
piątek, 24 kwietnia 2009
Dzień trzynasty
Dzień trzynasty, czy pechowy? Troszeczkę tak. Wstałem rano z myślą, że pojadę pociągiem do Guangzhou z Kowloon (z Hung Hom na którą dojeżdża się MTR z East Tsim Sha Tsui) po godzinie dziewiątej. Niestety jak przybyłem na stację, biletów na ten pociąg już nie było i ledwie dostałem bilet na następny, dodatkowo musiałem dopłacić 20HKD i przejazd z Hong Kongu do Chin wyniósł mnie 210HKD. Mówi się trudno. Kupiłem w kantorze 500RMB (juan, nie wiem dlaczego oznacza się je jako RMB), odprawa na dworcu jak na lotnisku, prześwietlanie bagażu, kontrola paszportowa, w pociągu po raz kolejny trzeba wypełnić kartę przybycia. Pociąg miał opóźnienie jakieś 15 minut. Podróż trwa niecałe dwie godziny, wjeżdżając do Chin od razu inny krajobraz za oknem - fabryki przemysłowe, pola rolnicze, szare budynki. Na dworcu East Guangzhou po przybyciu kolejna kontrola i... już oficjalnie jestem w Chinach.
Z tego co udało mi się wyczytać przed wyjazdem w mieście za bardzo nie ma nic do zwiedzania i ja również się pod tym podpisuję. Jeszcze na dworcu w Hung Hom dorwałem mapę Guangzhou, ale nie była za bardzo czytelna jak dla mnie. Jedyne co się od razu przydaje to mapa metra. Metro podobne jak te w Hong Kongu, podróżuje się łatwo i przyjemnie. I w sumie tak zwiedzałem miasto, wybierałem sobie jakąś stację i starałem się pochodzić wokół jej okolicy.
Ludzie nie za bardzo umieją po angielsku, ale zawsze mają kalkulator przy sobie. Zawsze można, a nawet trzeba się z nimi targować. Prawie wszędzie same bazary, centra handlowe, które jednak wyglądają inaczej, niż te w Hong Kongu, są za mało "wypasione".
Na każdym dużym skrzyżowaniu nie dość, że są swiatła, to na dodatek jest trzech, czterech policjantów, którzy gwiżdżą non stop. Mimo świateł sygnalizacyjnych te skrzyżowania to istna samowolka, zwłaszcza rowerzyści jeżdżą sobie jak chcą. Zielone światło dla pieszych sygnaliowane jest razem z czasem, po jakim zmieni się na czerwone.
Ceny w Guangzhou niższe niż w Hong Kongu. Nawet pamiątki i wyroby tradycyjne można dostać za grosze, jak się człowiek dobrze utarguje. Tandetna elektronika po prostu wszędzie - trafiłem nawet na dwupiętrowe centrum, gdzie tylko komurki i komputery, składaki i nie tylko, sklepy i warsztaty w jednym. Kupiłem baterię do komórki za 40RMB, zobaczymy czy w ogóle ruszy i jak długo pochodzi. Podróbki iPhone'a za 800RMB, ale się nie targowałem, strach takie coś w ogóle kupić.
Powoli się wyczerpuje bateria w netbooku, bo piszę ten tekst w pociągu, któym wracam do Hong Kongu. Po jutrze opuszczam to niesamowite miejsce. Jeszcze jutro mam nadzieję jakoś dobrze wykorzystać czas, zobaczyć jeszcze coś i powoli trzeba będzie się pakować i myśleć o podróży spowrotem. Nie chce się za bardzo. Szkoda, że urlopy zawsze się kiedyś kończą...
Z tego co udało mi się wyczytać przed wyjazdem w mieście za bardzo nie ma nic do zwiedzania i ja również się pod tym podpisuję. Jeszcze na dworcu w Hung Hom dorwałem mapę Guangzhou, ale nie była za bardzo czytelna jak dla mnie. Jedyne co się od razu przydaje to mapa metra. Metro podobne jak te w Hong Kongu, podróżuje się łatwo i przyjemnie. I w sumie tak zwiedzałem miasto, wybierałem sobie jakąś stację i starałem się pochodzić wokół jej okolicy.
Ludzie nie za bardzo umieją po angielsku, ale zawsze mają kalkulator przy sobie. Zawsze można, a nawet trzeba się z nimi targować. Prawie wszędzie same bazary, centra handlowe, które jednak wyglądają inaczej, niż te w Hong Kongu, są za mało "wypasione".
Na każdym dużym skrzyżowaniu nie dość, że są swiatła, to na dodatek jest trzech, czterech policjantów, którzy gwiżdżą non stop. Mimo świateł sygnalizacyjnych te skrzyżowania to istna samowolka, zwłaszcza rowerzyści jeżdżą sobie jak chcą. Zielone światło dla pieszych sygnaliowane jest razem z czasem, po jakim zmieni się na czerwone.
Ceny w Guangzhou niższe niż w Hong Kongu. Nawet pamiątki i wyroby tradycyjne można dostać za grosze, jak się człowiek dobrze utarguje. Tandetna elektronika po prostu wszędzie - trafiłem nawet na dwupiętrowe centrum, gdzie tylko komurki i komputery, składaki i nie tylko, sklepy i warsztaty w jednym. Kupiłem baterię do komórki za 40RMB, zobaczymy czy w ogóle ruszy i jak długo pochodzi. Podróbki iPhone'a za 800RMB, ale się nie targowałem, strach takie coś w ogóle kupić.
Powoli się wyczerpuje bateria w netbooku, bo piszę ten tekst w pociągu, któym wracam do Hong Kongu. Po jutrze opuszczam to niesamowite miejsce. Jeszcze jutro mam nadzieję jakoś dobrze wykorzystać czas, zobaczyć jeszcze coś i powoli trzeba będzie się pakować i myśleć o podróży spowrotem. Nie chce się za bardzo. Szkoda, że urlopy zawsze się kiedyś kończą...
czwartek, 23 kwietnia 2009
Dzień dwunasty
Miały być Chiny, ale nie wyszło, bo... zaspałem nieco. Pojadę jutro, nie ma pośpiechu. Nie za bardzo wiedziałem co zrobić z dzisiejszym dniem, wziąłem kolejny raz przewodnik do ręki i w końcu zdecydowałem się wybrać na południowo-wschodnią część wyspy, do Stanley, miejsca najbardziej znanego z marketu i plaż. Przed wyjściem poprosiłem o wyrzucenie śmieci z mojego pokoju i sprzątanie.
Do Stanley można się dostać jednym z autobusów (6, 6A, 6X, 260) odjeżdżających z Exchange Square, niedaleko stacji MTR Central. Przejazd wiedzie przez Repulse Bay, gdzie jest jedna z bardziej popularniejszych plaż w Hong Kongu, i trwa ok 45 minut. Pierwsze miejsce - Stanley Market, miejsce to musi być chyba w wielu przewodnikach, bo tylu Amerykanów i Australijczyków w jednym miejscu to tutaj jak dotąd nie spotkałem. Na markecie do kupienia m.in. tradycyjne chińskie papierowe lampiony. Zaraz przy markecie promenada, na której kilkanaście restauracji w klimacie europejskim, serwujące m.in. kuchnię włoską. W jednej z nich z głośników leciało "Hey Now" Oasis, nie myśałem, że to tutaj usłyszę. Przy promenadzie mała przystań, skąd dość rzadko kursującym promem, można dostać się do Aberdeen (nie ten najbardziej znany, szkocki, tylko tutejszy). Oczywiście nie mogło zabraknąć i w tym miejscu kolejnej świątyni.
Wróciłem promenadą na market, a następnie poszedłem w przeciwnym kierunku, zobaczyć cmentarz Stanley Military Cemetery. Cmentarz poświęcony jest pamięci tym, którzy polegli przy obronie Hong Kongu podczasz inwazji japońskiej w grudniu 1941 roku.
Wróciłem do hostelu, pokój nie posprzątany. Trudno, i tak zaraz wyszedłem ponownie. Tym razem miałem ochotę na przejażdżkę metrem do pierwszej lepszej stacji i pochodzenie po okolicy wokół niej. Wypadło na Kowloon Bay, stację na zielonej lini MTR. Poza kolejną świątynią, kolejnym bazarem i kolejnym centrum handlowym nie było nic ciekawego do zobaczenia. Ponownie poszedłem na sushi - tym razem zamówiłem z węgorzem, homarem i łososiem. i japońską zupe miso. Nie miałem mapy okolicy, chciałem zobaczyć czy coś zostało jeszcze ze starego lotniska międzynarodowego Koi Tak Airport, zamkniętego w 1998 roku. Wróciłem na Tsim Sha Tsui po niecałych dwóch godzinach, znów zgłodniałem i zjadłem jeszcze kurczaka w sosie cytrynowym. W hostel od razu spotkałem znajomego Hindusa, który przeprosił za nie posprzątany pokój, bo ktoś inny zapomniał to zrobić. Przynajmniej wyniósł mi śmieci.
Jutro Guangzhou...no chyba, że znów zaśpię.
Do Stanley można się dostać jednym z autobusów (6, 6A, 6X, 260) odjeżdżających z Exchange Square, niedaleko stacji MTR Central. Przejazd wiedzie przez Repulse Bay, gdzie jest jedna z bardziej popularniejszych plaż w Hong Kongu, i trwa ok 45 minut. Pierwsze miejsce - Stanley Market, miejsce to musi być chyba w wielu przewodnikach, bo tylu Amerykanów i Australijczyków w jednym miejscu to tutaj jak dotąd nie spotkałem. Na markecie do kupienia m.in. tradycyjne chińskie papierowe lampiony. Zaraz przy markecie promenada, na której kilkanaście restauracji w klimacie europejskim, serwujące m.in. kuchnię włoską. W jednej z nich z głośników leciało "Hey Now" Oasis, nie myśałem, że to tutaj usłyszę. Przy promenadzie mała przystań, skąd dość rzadko kursującym promem, można dostać się do Aberdeen (nie ten najbardziej znany, szkocki, tylko tutejszy). Oczywiście nie mogło zabraknąć i w tym miejscu kolejnej świątyni.
Wróciłem promenadą na market, a następnie poszedłem w przeciwnym kierunku, zobaczyć cmentarz Stanley Military Cemetery. Cmentarz poświęcony jest pamięci tym, którzy polegli przy obronie Hong Kongu podczasz inwazji japońskiej w grudniu 1941 roku.
Wróciłem do hostelu, pokój nie posprzątany. Trudno, i tak zaraz wyszedłem ponownie. Tym razem miałem ochotę na przejażdżkę metrem do pierwszej lepszej stacji i pochodzenie po okolicy wokół niej. Wypadło na Kowloon Bay, stację na zielonej lini MTR. Poza kolejną świątynią, kolejnym bazarem i kolejnym centrum handlowym nie było nic ciekawego do zobaczenia. Ponownie poszedłem na sushi - tym razem zamówiłem z węgorzem, homarem i łososiem. i japońską zupe miso. Nie miałem mapy okolicy, chciałem zobaczyć czy coś zostało jeszcze ze starego lotniska międzynarodowego Koi Tak Airport, zamkniętego w 1998 roku. Wróciłem na Tsim Sha Tsui po niecałych dwóch godzinach, znów zgłodniałem i zjadłem jeszcze kurczaka w sosie cytrynowym. W hostel od razu spotkałem znajomego Hindusa, który przeprosił za nie posprzątany pokój, bo ktoś inny zapomniał to zrobić. Przynajmniej wyniósł mi śmieci.
Jutro Guangzhou...no chyba, że znów zaśpię.
środa, 22 kwietnia 2009
Dzień jedenasty
Będzie krótko tym razem bo właściwie to nic nie pozwiedzałem, miałem inną ważną rzecz do zrobienia - odebranie paszportu i wizy chińskiej. Tym razem w ambasadzie poszło sprawnie i nie musiałem stać za długo w kolejce w visa office, otrzymałem paszport spowrotem razem z wizą uprawniającą mnie do dwukrotnego przekroczenia granicy z ChRL w ciągu najbliższych sześciu miesięcy. Jutro (chyba) pojadę do Guangzhou, trzeciego co do wielkości miasta w Chinach.
Resztę dnia spędziłem to tu, to tam, trochę na wyspie Hong Kong, trochę na Kowloon, generalnie małe zakupy, nic szczególnego.
Trochę o miejscu gdzie mieszkam - Chungking Mansion - to wielopiętrowy budynek na Nathan Road, w którym znajdują się sklepiki i restauracje oraz najtańsze miejsca noclegowe w Hong Kongu. Mieszkają tutaj ludzie wielu narodowości, przeważają Hindusi i ciemnoskórzy, kwitnie tutaj handel, przeważnie tanimi podróbkami. W samym budynku zabroniona jest wszelkiego rodzaju akwizycja, ale zaraz po wyjściu na zewnątrz cieżko jest się odpędzić, zwłaszcza jeśli jest się obcokrajowcem, od osób, które za wszelką cenę próbują wcisnąć ci jakiś bubel, typu Rolex i inne.
Sam budynek jest jak tykająca bomba zegarowa, wszędzie wiszą jakieś kable, brud i smród na schodach między piętrami, minimalne warunki sanitarne. Mój hostel to właściwie jeden z trzech mniejszych hosteli jakie są na 7-mym piętrze bloku D i jest w miarę czysto, jeśli porównać do innych pięter prez które przechodziłem. Pokój jest ciasnawy, prysznic razem z toaletą, ciepła woda. Nie wiele, ale wystarcza, żeby się odświeżyć i przespać. Takie są uroki podróżowania...
Resztę dnia spędziłem to tu, to tam, trochę na wyspie Hong Kong, trochę na Kowloon, generalnie małe zakupy, nic szczególnego.
Trochę o miejscu gdzie mieszkam - Chungking Mansion - to wielopiętrowy budynek na Nathan Road, w którym znajdują się sklepiki i restauracje oraz najtańsze miejsca noclegowe w Hong Kongu. Mieszkają tutaj ludzie wielu narodowości, przeważają Hindusi i ciemnoskórzy, kwitnie tutaj handel, przeważnie tanimi podróbkami. W samym budynku zabroniona jest wszelkiego rodzaju akwizycja, ale zaraz po wyjściu na zewnątrz cieżko jest się odpędzić, zwłaszcza jeśli jest się obcokrajowcem, od osób, które za wszelką cenę próbują wcisnąć ci jakiś bubel, typu Rolex i inne.
Sam budynek jest jak tykająca bomba zegarowa, wszędzie wiszą jakieś kable, brud i smród na schodach między piętrami, minimalne warunki sanitarne. Mój hostel to właściwie jeden z trzech mniejszych hosteli jakie są na 7-mym piętrze bloku D i jest w miarę czysto, jeśli porównać do innych pięter prez które przechodziłem. Pokój jest ciasnawy, prysznic razem z toaletą, ciepła woda. Nie wiele, ale wystarcza, żeby się odświeżyć i przespać. Takie są uroki podróżowania...
wtorek, 21 kwietnia 2009
Dzień dziesiąty
Kolejny dzień i kolejna wyspa, tym razem Lamma. Promy wypływają z Central, podróż kosztuje niecałe 20HKD, są do wyboru dwie lokalizacje (przystanie) na Lamma, do których można się dostać, na zachodniej stronie wyspy Yung Shue Wan, a na wschodniej Sok Kwu Wan. Spokojne przejście między tymi dwoma punktami wyspy zajęło mi niewiele ponad dwie godziny. Od strony zachodniej mamy widok na zatokę i znajdującą się przy niej elektrownię Lamma Power Station, Przy okazji można też zwiedzić elektrownię wiatrową Lamma Winds. Na wyspie jest kilka plaży, m.in. Hung Shing Yeh, punkty widokowe, oraz przy każdej z zatok sklepy, bary i restauracje. Nie zabrakło też i świątyń, w jednej z nich zostawiłem 30HKD bo stara kobieta dała mi garść kadzidełek do zapalenia no i nie było jak odmówić - powiedziała do mnie tylko jedno słowo - LUCKY. Pożyjemy, zobaczymy...
Wieczorem po powrocie z Lamma, wybrałem się na spacer po Tsim Sha Tsui i Mong Kok, przeszedłem po raz kolejny przez Temple Street, gdzie jak zwykle pełno ludzi, zwłaszcza turystów, oglądało i kupowało pamiątki na nocnym bazarze. Zaraz obok jest Portland Street, znana jako dzielnica czerwonych latarni, poza tym pełno sklepów z pirackimi DVD i podrabianymi rzeczami, zegarkami, telefonami i elektroniką. Podróbka iPhone'a to wydatek 700-900HKD, a jak działa, to nawet nie chcę wiedzieć. W restauracji Yoshinoya zjadam kurczaka z ryżem i warzywami, do tego kimchi i zupa z miso (co to jest?). 35HKD, warto było, smaczne jak nie wiem. Wróciłem na piechtkę do Chungking Mansions.
Wieczorem po powrocie z Lamma, wybrałem się na spacer po Tsim Sha Tsui i Mong Kok, przeszedłem po raz kolejny przez Temple Street, gdzie jak zwykle pełno ludzi, zwłaszcza turystów, oglądało i kupowało pamiątki na nocnym bazarze. Zaraz obok jest Portland Street, znana jako dzielnica czerwonych latarni, poza tym pełno sklepów z pirackimi DVD i podrabianymi rzeczami, zegarkami, telefonami i elektroniką. Podróbka iPhone'a to wydatek 700-900HKD, a jak działa, to nawet nie chcę wiedzieć. W restauracji Yoshinoya zjadam kurczaka z ryżem i warzywami, do tego kimchi i zupa z miso (co to jest?). 35HKD, warto było, smaczne jak nie wiem. Wróciłem na piechtkę do Chungking Mansions.
Subskrybuj:
Posty (Atom)